Gdy niemalże wszystkie światła okien mojego miasta gasną, a w ich szybach iskrzy się jedynie niebieskawa poświata przycupniętych w kątach salonów telewizorów, gdy mój telefon przestaje rozbrzmiewać dźwiękami przychodzących wiadomości, a odgłosy życia sąsiadów za ścianą cichną i spokoju moich czterech ścian nie mąci włączona zmywarka do naczyń, czy zawodzące zbyt głośnym płaczem dziecię młodych rodziców spod 6-tki, gdy noc głęboko wdziera się do mojego świata, a moje ciało domaga się odpocznienia, po pełnym rozmaitych wydarzeń kolejnym dniu, gdy już wszystkie koty dawno śpią… – lubię zanurzyć się z parującym kubkiem zielonej herbaty w ulubionym rogu najwygodniejszej na świecie kanapy, której jestem szczęśliwą właścicielką, by swobodnie dać ponieść się myślom, kłębiącym się w mojej głowie.
Dziś myślę o tym, jak często zawodzę. Siebie, innych, Boga, ale jednak najczęściej siebie. Łamię postanowienia i obietnice dane samej sobie, kruszę mury oporu mojego sumienia, daję wiarę tym wszystkim racjonalnym wymówkom – bo nie masz czasu, bo nie dałaś rady i przecież nikt na twoim miejscu nie dałby rady, bo za wiele od siebie wymagasz, bo, bo, bo… Czasem mi się zdaje, że moje “bo” mnożą się w nieskończoność. Wytrwałości naucz mnie Panie – to moja modlitwa na dziś.
ewe.a